czwartek, 18 lutego 2010

Światowy Dzień Kota - mojego kota



Zapatrzona w siebie (jako, że Popielec i należy zaglądnąć do swojego środka) nie zauważyłam, ze wczoraj był Światowy Dzień Kota.



Gustaw vel Gucio przeżył ten dzień bez żadnych fajerwerków, nie dostał żadnych smakowitości, ani dodatkowej porcji pieszczot, nawet ze stołu był spędzany jak co dzień...

Chociaż o skuteczności spędzania możecie się przekonać ze zdjęć.

A przecież kocur mój jest wielkiej wrażliwości Kotem.
Kocha się w kwiatach, jak żaden ze znanych mi osobników płci męskiej.
Jest pierwszy do obwąchania i pokosztowania, a po spełnieniu tego obowiązku układa się z zadowoleniem  pod bukietem jako Strażnik Świętego Bukietu.



 Z braku kwiatów na stole (np. zimową porą) układa się wśród kwiatów haftowanego obrusa.
Po prostu - Kot Esteta.

Ale jako, że święto, należy się świętowanie.
Obu moim kotom.
Bo ja mam też drugiego kota.

Na punkcie dekupażu.

 
Tutaj oba moje koty - mój zdekupażowany manekin i koniec ogona zjawiska z serii "NoCat".
Bo Gustaw nie znosi być fotografowany i na dźwięk migawki bądź zoomu natychmiast zmienia swoję pozę na skutecznie zniechęcającą do robienia zdjęć. Dlatego właśnie, mimo że jak każdy kot układa się w bardzo dekoracyjne wzory (pozy) i malowniczo owija wokół różnych przedmiotów lub siebie samego, mam tak mało zdjęć z nim w roli głównej.



I trzeciego - "kota" na punkcie ozdabiania, kombinowania (syndrom świerzbiących rączek)  - kapelusz jest już prawie pełnoletni, laaaata temu (gdy jeszcze w sklepach nic nie było) zrobiłam sobie na ślub rodzonej siostry.

wtorek, 16 lutego 2010

Koniec karnawału

W Wenecji kończy się bal na Placu św. Marka... przygotowują fajerwerki do pokazu o północy, nasmołowane  pochodnie czekają na gondolierów, odbijają się światła w kanałach i głębokich oczodołach masek... rozgorączkowany tłum w pięknych strojach kłębi się na placu, wachluje się piórami, drżą nerwowo palce trzymające wachlarze, falują piersi w wydekoltowanych kreacjach i gondole przycumowane do brzegu, poruszają się maski, męskie dłonie wędrują po okrągłościach ... ostatnie chwile szalonego karnawału...

 
 
Ale ja nie tęsknię za zimową rozbawioną Wenecją. 
Tęsknię za jej letnią odmianą, gdy powietrze drży z gorąca, a rozpaloną twarz chłodzi lekki wiatr od morza. Z wypiekami na twarzy biegam po  uliczkach zaglądając do pracowni i sklepików, gdzie na tyłach wytwarzają maski, tam gdzie niechętnie wpuszczają turystów i strzegą tajemnic warsztatu wyrobu masek. 
Te prawdziwie piękne, niepowtarzalne, wymagające czasu i natchnienia powstają z daleka od oczu turystów. 
Nie są tak krzykliwie kolorowe, nafaszerowane koralikami i błyskotkami. Tradycyjne maski weneckie wykonuje się ze skóry lub papier mâché. Są najczęściej w kolorze kości słoniowej, pokryte siateczką spękań, z ozdobnymi, umiejętnie postarzonymi koronkowymi  reliefami. 
Do najsławniejszych należy bauta - biała maska z wysuniętą szczęką (nosem), która pozwalała zachować pełną anonimowość, ponieważ nie tylko zniekształcała głos, ale umożliwiała swobodne picie i jedzenie bez konieczności jej zdejmowania. Kostiumu dopełniał czarny kapelusz i czarna mantylka. Typowo kobiecą maską, choć nieszczególnie wygodną, była tzw. moretta - mała, owalna maska z czarnego aksamitu, która utrzymywała się na twarzy dzięki pręcikom zaciskanym w zębach. Z czasem wiele charakterystycznych kostiumów weneckich upowszechniło się dzięki komedii dell'arte, np. sprytny, ubrany w pstrokate ubranko Arlechino, złośliwa i przebiegła służka Colombina, doktor Balanzone czy skąpy wenecki kupiec Pantalone, którego imię wywodzi się od charakterystycznych spodni (pantaloni), noszonych do długiego płaszcza i czerwonych pończoch.
Na  użytek turystów wytwarza się masową galanterię, pstrokatą, szybką, taśmową, szast-prast, psik-psik i następna.... następna...

 
 


Ale od czego jest wyobraźnia?

Widzę te piękne, wysmakowane, zakomponowane, małe arcydzieła kunsztu stworzone ręką mistrza rękodzieła. I takim życzliwym okiem oglądam wystawy, tropiąc pomysłowe i piękne maski.

 
  
  
  
  
  
  
 
  

Wprawdzie taką maskę miałam zrobić na pożegnanie karnawału, wszystko - łącznie z pomysłem - miałam przygotowane, ale jak zwykle CZAS zrobił mi psikusa i popędził ze dwa tygodnie do przodu, zostawiając mnie daleko z tyłu.
Trudno, to miała być tak wielka przyjemność z robienia tej maski, że nie mogę jej popsuć pośpiechem. Zrobię, jak zrobię i najwyżej poczekam z pokazaniem wam do przyszłego karnawału.
Czas tak goni, że nawet się nie spostrzegę, jak już będzie czas...
;)))
I na koniec moje ulubione zdjęcie:


poniedziałek, 15 lutego 2010

Zima mami _______________obrazkami...

Napadało i leży...
Przynajmniej jest biało i czysto.
Trochę romantycznie, lekko magicznie.
Mamiąco...
Nie nabiorę się, bo wiem, co jest pod spodem.
Wylezie, jak się stopi...

Ale może wy się nabierzecie?

 

/technika serwetkowa: deseczka drewniana, krak jednoskładnikowy, serwetka trójwarstwowa/

niedziela, 14 lutego 2010

Ciepła zima?


 Czy istnieje "ciepła zima"?
Jak "ciepłe lody",   to chyba jakaś nieprawdopodobna hybryda?
A ponieważ końca zimy nie widać, postanowiłam spróbować się do niej przekonać...
Po północy sprawdziłam, czy gorrrące serce św. Walentego rozgrzeje i moje. W ciepłych kapciach i puchatym szlafroczku wystawiłam nos i aparat na balkon - wszystko spało, przykryte ciepłą pierzynką dopiero co położonego śniegu, lampy uliczne grzały kominkowym światłem, z zaciemnionych okien parowała (mam nadzieję) miłość - niby nie było źle.
Wróciłam do ciepłego pokoju, zegar tykał zapalczywie, pomyślałam - "zdąży..."
Jak nie zwolni (a nie powinien, bo przecież zazwyczaj pędzi, jak szalony), to już za 5 tygodnie przyjdzie wiosna...
 

Na wszelki wypadek wróciłam do swojego komputera, gdzie wiernie czekał na mnie mój ulubiony, na pewno ciepły, na pewno cichy, na pewno piękny,  zakątek... Kiedyś to sprawdzę...
A na razie - ech...
Jeszcze 5 tygodni?

Wytrzymam...