Dziś kolej na maki...

A wszystko to przez maki, na które zapatrzyłam się w Toskanii. Do tej pory widziałam je na obrazkach, zdjęciach w kalendarzach i lekko traktowałam, jako podkolorowywanie i tak ładnego toskańskiego pejzażu, ot, folklor... Koloryzują, przesadzają...
Nigdy dotąd nie byłam tam w maju...
A tu znienacka... gwałtownie... gorącą czerwienią napadły na mnie całe ich stada!!! Dobrze, że oddzielała mnie od nich szyba samochodu, bo chyba poparzyłyby mnie swoją rozpaloną czerwienią!
Etam, czerwienią... ogniem!
Jakby chciały się zemścić za to lekceważenie!
Wydawały mi się bardziej drapieżne, mocniejsze, jakieś takie bardzie mięsiste niż nasze.
Nasze, o delikatnych, nadwrażliwych płatkach, które strącał byle wietrzyk, byle zagięcie zostawiało sine pręgi, drżące nieśmiało wydawały mi się takie... takie... uduchowione i nierzeczywiste przy tych krwiożerczych bestiach!
Niestety, kilometry autostrad nie pozwalały się zbliżyć i przyjrzeć dokładnie. Gdy wreszcie mi się to udało nie mogłam uwierzyć, że z bliska są takie bliźniacze, właściwie mało różniące się od naszych.
Nie wiem na czym to polega. Czy to południowe słońce, rozpalając ich czerwień, sprawia, że wydają się grubsze, mocniejsze, czerwieńsze?