wtorek, 6 marca 2012

Sto lat samotności


I znowu wracają wspomnienia... trzydzieści pięć lat temu (niemożliwe! przecież ja nie mam nawet trzydziestu!) - pamiętam dokładnie, bo była to pierwsza klasa liceum - przeczytałam Sto lat samotności. Przeczytałam to jest niewłaściwe słowo, raczej pochłonęłam, a właściwie to ona mnie pochłonęła. I wciągnęła w magiczny świat, zaludniony Buendiami, którzy jak błędne ognie plątali się po kartach książki i po mojej głowie... Jose Arcadio, Aurelio, Arcadio, Aureliano Jose, i da capo al fine... Ta książka zawróciła mi w głowie. Nie wiedziałam w jakim egzotycznym miejscu się dzieje, w moim atlasie nie było Macondo. Cztery tomy encyklopedii PWN - jedyne źródło wiedzy, wyschnięte bezradnie leżały na półce. Nie było internetu, wujek Google jeszcze się nie urodził. O Marquezie nie wiedziałam nic. Uznałam go za geniusza. Po 5 latach świat też, i pisarz otrzymał Nobla. Kolejny raz wyprzedziłam komitet noblowski.
Dziś świat jest inny. Od razu wiedziałabym, że rzecz dzieje się w Kolumbii, życiorys autora nie miałby przede mną tajemnic, łącznie z tym, że autor ma ksywkę Gabito, przyjaźnił się z Castro, a nagrodę Nobla odebrał w kolorowej koszuli guayaberze. Streszczenie powieści wraz z komentarzami i rozbiorem (a właściwie sekcją) na części pierwsze przeczytałabym w Wikipedii.
I czar by prysł.
Błogosławiona niewiedza pozwoliła mi zachwycić się tajemniczym światem, dać się porwać magii, hipnotycznie wciągającej narracji, korowodowi szalonych postaci o powtarzających się imionach, do dziś myślę o inwazji żółtych motyli w kąpieli, czuję duszne, wilgotne powietrze i ciężar nieuniknionego przeznaczenia.
Miałabym ochotę jeszcze raz tam zajrzeć, ale nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki... niech to wspomnienie jednej z najbardziej niesamowitych książek pozostanie nienaruszone.
Piszę o tym, bo akurat zebrały się bardzo okrągłe rocznice:
  • 85 rocznica urodzin pisarza,
  • moja własna bardzo, bardzo okrągła rocznica urodzin,
  • 45 rocznica publikacji powieści, 
  • 35 rocznica mojego spotkania z nią 
  • i 30 rocznica nagrody Nobla dla autora.
Razem 195, prawie dwieście lat samotności...

Ponieważ to blog pokazujący efekty pracy rąk, a nie mielenia ozorem, więc staaaaaary wieszak z motywem motyli fruwających nad głową Mauricia:


A swoją drogą, zastanawiałam się, co to były za motyle? Może Danaus plexippus (monarchy) migrujące jesienią z Ameryki Północnej na południe, nieraz prawie trzy tysiące kilometrów?


 
(zdjęcia źródło: internet)

5 komentarzy:

  1. Chciałaby kiedys zobaczyc takie motyle migracje.Pieknie piszesz o swoich odczuciach.A takie wieszaki -łał.Super sprawa.pozdrówka ciepłe i buziolki-aga

    OdpowiedzUsuń
  2. Na 100% Monarchy.
    Ach żeby tak chociaż raz zobaczyć je na żywo:)
    Chyba poszukam tej książki jak będę w kraju.
    A wieszaczek śliczny.

    OdpowiedzUsuń
  3. Od tej książki rozpoczęła się moja przygoda z tym pisarzem i w ogóle literaturą iberoamerykańską i realizmem magicznym. Nurtem, który uwielbiam i który pochłonął mnie na długie lata :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Serdecznie dziękuję za mądry tekst. Takiego "mielenia ozorem" życzyłabym sobie i wszystkim, że o mediach nie wspomnę.

    OdpowiedzUsuń
  5. dziękuję za miłe słowa :)

    OdpowiedzUsuń